Jej..jestem taka przejęta...nie mogę się na niczym skupić...bo już niedługo Jaś skończy rok..odliczamy każdy dzień...pamiętam jak w tamtym roku mniej więcej o tej porze byłam z wizytą u lekarza, zmęczona, marudząca że ciężko i ze zdaniem na ustach..."skończyłam 38tc (piątek) czy to już bezpieczny tydzień? tak? w takim razie rodzę w niedziele..."
Pan doktor obejrzał mnie z każdej strony i kręcąc przecząco głową...rzekł.."nie tak szybko...nie ma nawet najmniejszego objawu rychłego rozwiązania.".. "ale ja i tak w niedziele urodzę panie doktorze..." odpowiedziałam stanowczo...
nie wiem dlaczego przyszła mi do głowy akurat data niedzielna, przecież do terminu porodu zostały mi dwa tygodnie...podświadomość?? Czy po prostu syn tak mocno słucha się mamy że postanowił dotrzymać wyznaczonego przez mamę terminu...
Sobota 11.05.2013 minęła nam dość pracowicie, jeszcze rano zachciało mi się kapuśniaczku z młodej kapustki więc czym prędzej dzwoniłam do mamy z prośbą o taki..bo mama robi najlepszy -oczywiście nie wspominając też o babci - ale do babci daleko więc mama z misją gotowała kapuśniak, wlałam w siebie cały talerz, po południu z brzuchem większym niż balon wyszliśmy z małżonkiem pomagać w czynie społecznym wsadzać roślinność przed naszym blokiem..pamiętam że było bardzo gorąco...dzielnie pomagałam podając wodę :-) i bawiąc się z miejscowymi dziećmi...które oczywiście usilnie pomagały roznosząc dookoła ziemię :-) żartowałam oczywiście z sąsiadkami że ja przecież w niedzielę rodzę - pamiętam słowa sąsiadki że do niedzieli jeszcze sporo czasu..cała noc przede mną...długo się jakoś zeszło bo późny wieczór się zrobił..a ja dodatkowo czułam okropny głód...i zmęczenie..bo Jaś nie był malutkim dzidziusiem...wróciliśmy do domu około godziny 20.30, a że głód nie dawał mi żyć..gotowałam jajeczka...ładnie przygotowałam stolik, obrałam ugotowane jajka, zjadłam już połówkę, sięgnęłam po drugą i puffff....poczułam jak odeszły mi wody...
JA - Wody mi odeszły.....
TJ : tak tak, jedz i nie gadaj tyle... (reakcja mało spontaniczna gdyż już nie jeden raz sobie tak żartowałam)
JA: ale na prawdę odeszły mi wody.... wstałam..a za mną duża kałuża...
TJ. no to zbieramy się..
Szybki prysznic, telefon do lekarza - oczywiście brak kontaktu - lekarz na wyjeździe..., ale pamiętam słowa ze jak coś to jechać do szpitala, tak więc zrobiliśmy..torba spakowana była już od 25 tc tak na wszelki wypadek, teraz się przydała bo nie trzeba było w panice pakować..
Zostawiliśmy mieszkanie ekspresowo..mąż po powrocie ze szpitala śmiał się ze wyglądało to jakbyśmy nagle wyparowali, niedopita herbata, jajko nadgryzione, posmarowany masłem nadgryziony chleb...
W drodze poczułam już pierwsze skurcze...tak sobie pomyślałam..że jak takie to mają być skurcze to ja już teraz mogę urodzić..jakież było moje zdziwienie gdy skurcze wzmocniły się 1000-krotnie..już nie było mi do śmiechu...
W izbie przyjęć trzęsłam się jak osika...nie wiem czy z emocji, czy zdenerwowania...wody nadal się lały...od parkingu zostawiałam za sobą ślad przypominający ślad ślimaka...
poród był długi..13 godzin skurczy bez postępu...postęp w ostatniej godzinie, parcie 30 min...słyszał mnie chyba cały szpital ;-) Jaś owinięty był pępowiną, dziękuję Bogu że nic mu się nie stało..bo opieka medyczna w tym czasie nie była na poziomie : nikt nie zrobił mi USG przed porodem, KTG podłączone tylko przez ok 30-60 min... poważnie obawiałam się o zdrowie i życie mojego maluszka, może to z powody niedzieli? nie wiem...wiem że czułam okropny strach, nikt mnie o niczym nie informował, nie uspokoił, nie wyjaśnił co się dzieje i czy poród postępuje.. Bóg znowu nad nami czuwał, bo po zmianie personelu trafiłam na cud kobietę położną, dzięki niej mój ból zmniejszył się znacząco, i strach również, wtedy czułam że ktoś się w końcu mną opiekuje i wie co robi...
Najbardziej dziękuje mojemu małżonkowi który czuwał nade mną całą noc..pomagał, masowa, znosił dzielnie, pierwszy widział główkę, pomagał liczyć skurcze, przeć, przecinał pępowinę, pierwszy zobaczył nasze maleństwo, które z powodu pępowiny wyglądało jak fioletowy smerfik... nie wyobrażam sobie by mogło by go tam nie być...położna stwierdziła, że mąż był tak zaangażowany w całą akcję że nie potrzebna była wcale...
Jaś z pomocą mamy i taty pojawił się na świecie 12.05.2013 r o godzinie 9.30, z wagą 3700g mierzył 56cm
Był śliczny..nigdy nie zapomnę tych małych oczek które popatrzyły na mnie zaraz gdy położono mi go na sekundę na piersi...najwspanialsza chwila mojego życia....
* * *
ostatnio spacerując rodzinnie z TJ i Jasiem dookoła bloku tatko rzekł do Jasia... Jasiu zobacz..te drzewka są tutaj tyle czasu ile ty jesteś na świecie.... w poniedziałek minie ROK :-) ZDROWIA KOCHANIE!!!
No proszę :) u mnie wody odeszły nie wiadomo kiedy, bo wcześniej to były tylko skurcze :)
OdpowiedzUsuńchyba tak lepiej bo rodzi się z "poślizgiem"...zazdraszczam...
UsuńNie znałam tej historii, a teraz mi się łezka w oku zakręciła. No i te drzewka... wzruszające...
OdpowiedzUsuńBuziaczki dla Jasia ;*
drzewka zostaną naszym symbolem i zawsze będą przypominać o tym dniu...będą rosły razem z Jasiem...Jasiu też przesyła całuski..
Usuń