poniedziałek, 12 maja 2014

Słów kilka o cudzie...

Nie wiem czy wierzycie w cuda? czy wierzycie w siłę nadprzyrodzoną? czy czujecie czyjąś opiekę i obecność? Ja wiem że cuda istnieją, i sama na własnej skórze się o tym przekonałam...
Moim cudem jest kończący własnie w dniu dzisiejszym pełen rok Jaś, mój syn...
Patrząc na nas , na naszą rodzinę z boku można by rzec rodzina jak rodzina, nic nadzwyczajnego, żyją, pracują, spacerują, wychowują dziecko...czyli wszystko to co robią inni...więc jak i gdzie ten cud...
a historia jest długa...dla mnie zbyt długa....ale ma szczęśliwe zakończenie i tego się trzymamy...


Ja już od dziecka widziałam że moim powołaniem jest założyć rodzinę i mieć dużo dzieci... często bawiłam się w dom, miałam dzieci, przebierałam je i karmiłam... przez cały okres dorastania jak i później nosiłam w sobie przeświadczenie i wręcz nie mogłam się doczekać chwili kiedy będę na tyle dorosła żeby móc mieć dziecko..najlepiej chciałam mieć już..teraz natychmiast...nie wiem skąd u mnie się to brało..ale nie mogłam się doczekać tej magicznej ciąży i swojego własnego dziecka....

Gdy poznałam mojego obecnego męża, wiedziałam ze to właśnie z nim chce założyć tą wymarzoną rodzinę... bardzo chciałam wyjść za mąż i postarać się o dzieci...choć wiedziałam też że czasy też nie najlepsze i chyba nie stać nas na razie na dzidziusia...
Jakiś czas po ślubie, przyjechała do nas moja siostra z córką, okazało się że jest w ciąży, i to ona rozmawiała z nami i wytłumaczyła że czasy zawsze będą jakieś...i że nie ma co czasu tracić..i dzięki bogu nam uzmysłowiła że jednak nie ma na co czekać...
Po jej wyjeździe długo rozmawialiśmy i postanowiliśmy że ma racje...i od tamtej chwili podjęliśmy starania...
Wydawało się to takie szybkie, proste i przyjemne...
Przyjemne było..do czasu....
Gdy miesiąc w miesiąc czekaliśmy na wynik testu, mina rzedła nam coraz częściej...a że miałam wcześniej problemy z torbielami i na koncie zabieg endoskopowy zapaliła się nam czerwona lampka i czas było odwiedzić lekarza...diagnoza nie była po naszej myśli...dowiedzieliśmy się że nie tak łatwo zajdziemy w ciąże o ile w ogóle...
Wieść spadła na manie jak grom z nieba...im więcej czytałam o moim schorzeniu tym bardziej traciłam nadzieję na naturalne poczęcie...mijał rok..u nas stan rodziny 1+1 nic nie zapowiadało zmiany...
Dostałam leki...po lekach z resztą źle dobranych paręnaście kilo do przodu i stan wewnętrznej pustki i depresji..czułam się fatalnie..zmęczona psychicznie...następny rok starań nie przynosił żadnych rezultatów a kolejne torbiele...wizyta w szpitalu na dokładniejsze badania...znowu czekanie, odwlekanie bo po zabiegu trzeba dać organizmowi odpocząć..potem znowu leki, 2 lata minęły i zero..tylko samopoczucie coraz gorsze...
Siostrze urodził się synek...ledwie przełykałam łzy przez gardło widząc ich szczęście gdy szykowali wyprawkę, oglądali USG, chodzili na badania, nie...nie byłam zazdrosna..cieszyłam się ich szczęściem...jednak jednocześnie nie mogłam opanować tego strasznego uczucia smutku i żalu...tak...właśnie żalu..to on tkwił we mnie bardzo głęboko..i to ciągłe pytanie..Dlaczego ja...dlaczego mi muszą przytrafiać się takie rzeczy..dlaczego Bóg właśnie nas wystawia na taką próbę...
3 rok mijał...nie było postępów w leczeniu..nadał łykałam te same prochy i chodziłam na monitoring 3-4 razy w miesiącu..nie wspominając już o kosztach jakie ponosiliśmy.... moja psychika była już tak mocno pokaleczona że potrafiłam rozpłakać się od tak..wybuchnąć z byle czego...nie mogłam patrzeć jak matki chodzą z dziećmi na spacery...nie mogłam patrzeć na kobiety eksponujące swoje okrągłe duże brzuch, jak głaskają się po ich czule gładząc swoje krągłości....to było nie do zniesienia..jak bardzo to bolało... nikt nie zrozumie kto nie przeżył...to pragnienie zabija...wypala od środka...człowiek chodzi jak bomba która w każdej chwili może eksplodować...cały czas czułam że nikt mnie nie rozumie, że nikt nie wie co mogę czuć..byłam bardzo nieszczęśliwa...modliłam się już chyba do każdego świętego...co roku jeździliśmy do Częstochowy, zamawialiśmy msze..bardzo tego potrzebowałam, bo wiedziałam że nikt inny jak Bóg nie jest w stanie mi pomóc. Ja dawno zawierzyłam swoje życie Jezusowi,  kiedy  byłam małą dziewczynką i moja babcia pokazała mi obraz "Jezu ufam tobie"..od tamtej chwili jest to myśl przewodnia mojego życia...  może to brzmi dziwnie i jakoś nie "na czasie" ale ja nie wstydzę się tego..i wiem że gdyby nie Bóg moje życie wyglądało by inaczej...i z pewnością dużo gorzej... to on dawał mi nadzieje..
4 rok starań nadal bezowocny, zmieniliśmy lekarza bo tamten stwierdził że nie jest w stanie nam już pomóc, następny lekarz to katastrofa...aż trafiliśmy do centrum leczenia niepłodności....od początku czuliśmy że to był dobry wybór...
Profesor skierował mnie na dokładne badania,  skierował mnie też do szpitala na badanie drożności jajowodów, miał sam wykonywać badanie...podczas badania USG przed samym HSG złapał się za głowę i zlecił zabieg operacyjny zaraz w dniu następnym...diagnoza..źle wyglądająca torbiel..popłakałam się..nie miałam siły znowu przechodzić przez to samo...zabieg, potem dochodzenie do siebie, wstrzemięźliwość przez następne 6 m-cy i znowu czas się dla na  zatrzyma...a i lata nam lecą...nie mogłam uwierzyć w to co się dzieje...przecież przyjechałam tylko na badanie...jak to operacja!!!
Szczęście w nieszczęściu, że operował mnie ten sam profesor który leczył nasza niepłodność, i wiedział jak bardzo nam zależy na potomstwie, obiecał mi że jak się tylko będzie dało wykona zabieg laparoskopowo, wtedy okres rekonwalescencji skróci się do 1-2 m-cy.... i tak się stało..zabieg trwał długo...bo i dokładnie...po 3 h wywieźli mnie z sali operacyjnej, miałam problem z wybudzeniem i ciśnieniem..ale dałam radę..niestety jeden jajowód mogłam już spisać na straty, został mi jeden już naruszony w pierwszym zabiegu jajnik...trochę mnie to załamało ale i dało nową nadzieję, że może po tym zabiegu wszystko się uda...
to był początek lipca...pamiętam że było bardzo gorąco....z zaleceniami i nakazem pojawienia się na kontroli wyszłam ze szpitala.....
Zgodnie z nakazem przyjechałam do kontroli...Profesor wykonując USG poczerwieniał wydając z siebie głośne "nosz kurwa" cytuję dosłownie...zbladłam.... co jest ?  wytworzyła się druga 5 cm torbiel..lekarz nie mógł uwierzyć że stało się to tak szybko...
zawołał nas do gabinetu myśląc intensywnie co tu czynić...nakazał poczekać miesiąc...sam nie wiedział co z tym zrobić...powiedział albo się wchłonie...albo....albo...nie wiem....będziemy myśleć za miesiąc..
załamałam się...
Potrzebowałam odskoczni...wymyśliliśmy, że wyjedziemy na wakacje, zawsze też marzyłam by odwiedzić miejscowość w której mieszkałam jako dziecko...wszystko wyszło spontaniczne, załatwianie hotelu, informacja do byłych sąsiadów że jedziemy z wizytą... pakowanie,...wyjazd...
było przecudownie, zrelaksowałam się niesamowicie, pobyliśmy razem, nie myśleliśmy o niczym...
nadszedł jednak czas powrotu, a ja miałam już w głowie że mam się zgłosić do profesora zaraz po przyjeździe..jeszcze podczas drogi umówiłam się na wizytę... mąż i ja mieliśmy powtórzyć badania...
jednakże korzystając z pogody podczas powrotu  pootwieraliśmy wszystkie okna w samochodzie..no i małżonek zachorował, silny antybiotyk , gorączka..no ale daliśmy radę i pojechaliśmy do profesora...
Ze względu na antybiotyk badania małżonka wyszły fatalnie...z drżeniem serca poszliśmy wykonać USG, i co...cyt...torbiel rozmiarów "złoty dwadzieścia" (1,2cm) czyli nie ma..wchłonęła się....jednak jak to stwierdził cykl do kosza..moje endometrium do niczego, rozwarstwione, małżonka wyniki do niczego... Profesor na odchodnym wypisał receptę na zastrzyk Pregnylu powodujący pękanie pęcherzyków, mówiąc to tak na wszelki wypadek, żebyśmy nie mieli wyrzutów sumienia jakby co....zastrzyk miałam wykonać w czasie około-owulacyjnym opierając się tylko na testach owulacyjnych (choć było dużo wątpliwości bo owulacji nie widziałam u siebie na oczy od n lat)...i o dziwo test wyszedł... więc na drugi dzień na zastrzyk i do roboty...
najgorsze zawsze jest to czekanie...ja nie czekałam specjalnie..tyle razy się sparzyłam że doszłam już do wprawy w tłumieniu emocji... ale miałam jakieś dziwne przeczucie...pewnego dnia dojeżdżając jak zwykle rowerem do pracy poczułam dziwne uczucie, zeszłam z roweru i mało nie zemdlałam, jednoczenie myślałam ze zwymiotuje..pomyślałam ze może dlatego że za szybko jechałam, zmęczenie itp.. ale jednocześnie przeszło mi przez myśl że może zaskoczyliśmy i fasolek się zagnieżdża.... zbliżał się czas prawdy...bliżej terminu nie wytrzymałam i zrobiłam test...wyszły dwie kreski..ale nie podniecałam się wcale ponieważ zastrzyk z  Pregnylu który wzięłam daje ten sam efekt czyli 2 kreski, a ja nie miałam pewności że się wypłukał już z organizmu bo kreseczka była ledwie widoczna.. w dniu spodziewanego okresu postanowiłam zrobić drugi test znowu 2 krechy..obudziłam męża..wstań jedziemy na badanie z krwi...
po badaniu poszłam do pracy..wyniki miały być po południu...małżonek pojechał odebrać..ja jak na szpilkach czekałam w pracy aż przyjedzie...widzę że idzie...oblały mnie gorące poty, minę miał poważną, zero emocji..podał mi kartkę a ja wyłam jak pies...jest...jest ...jest wynik ponad 400, pani w laboratorium potwierdziła że to nie może być od Pregnylu, dla pewności jeszcze badanie w poniedziałek jest już 2 razy więcej...UDAŁO SIĘ!!! Cud to był cud...z cyklu straconego, z jednego jajowodu,  z tyloma przeciwnościami mamy go!!!
Św Anna przywieziona przez mamę z klasztoru wysłuchała moich i mamy modlitw...ona mnie rozumiała..z reszta moja patronka...wiem że to ona pomogła....
Potem oczekiwaliśmy serduszka...u profesora...nie bardzo mógł dojrzeć ale on i mąż w końcu zauważyli... biło serduszko...profesor ze względów bezpieczeństwa polecił by znaleźć sobie lekarza w miejscu zamieszkania by nie jeździć ponad 100km, tak uczyniliśmy, poszliśmy na wizytę i jakież było nasze zdziwienie..serduszka nie ma...jak to nie ma..przecież było...kazał przyjść za 4 dni...to były najdłuższe dni w moim życiu...płakałam co dziec...to nie może być prawda...trzymając się za brzuch mówiłam do niego..żyj maleńki żyj...św Anna zawalona była błagalnymi modlitwami od rana do nocy...w dzień kolejnej wizyty ledwo oddychałam...stres był ogromny..powiedziałam sobie co będzie to będzie...zamknęłam oczy...i czekałam na to co powie lekarz...lekarz tylko włączył głośnik... puk puk puk puk puk... popłakałam się...jest... jest mój skarb..mój cud...mój maleńki cud....od tamtej pory wszystko szło jak z płatka....
Bóg czuwał nad nami....nawet w dniu porodu jak już wspominałam był i opiekował się naszym Jasiem....
dzięki niemu Jaś dziś kończy rok, jest silnym, mądrym i zdrowym chłopcem...Dziękujemy!!!

trochę wspomnień


4 komentarze:

  1. Wszystkiego dobrego dla Jasia! A Tobie i mężowi gratuluję wytrwałości w gonieniu z najpiękniejszym Marzeniem! Też wierzę w cuda :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy!! Oby cuda zdarzaly sie nam często!!

      Usuń
  2. Prawdziwy cud;) Jeszcze raz najlepsze życzenia dla Jasia!!!

    OdpowiedzUsuń

Informuję, iż Twój komentarz będzie widoczny po zatwierdzeniu :-)
Strefa wolna od hejtu i obraźliwych komentarzy!!